Naszym celem Morze Śródziemne
Witamy w kolejnym module naszego rejsu dookoła Europy. Module dość szczególnym, ponieważ wpływamy na Morze Śródziemne! Dotarcie tutaj, a później do Grecji, było naszym celem na pierwszy rok żeglugi. A że zaczynaliśmy ze Szwecji, później zahaczyliśmy o Polskę, to droga okazała się całkiem długa. Dlatego też przekroczenie Cieśniny Gibraltarskiej było dla nas rozpoczęciem nowego etapu rejsu, który trwa do dzisiaj! Publikując ten artykuł nadal jesteśmy na Morzu Śródziemnym, chociaż czas pobytu tutaj zdecydowanie zbliża się ku końcowi. Przystanek w Gibraltarze był też okazją do odwiedzenia znanych nam już miejsc - pływaliśmy tutaj wcześniej, więc miło było odwiedzić stare kąty.
Poprzednią opowieść zakończyliśmy pirackim festynem w Porto - jeśli jeszcze nie czytaliście - zapraszamy tutaj. Dziś więc z Porto wyruszymy.
Opuszczamy Porto
Jak wspominałam ostatnio, w Porto zatrzymaliśmy się w marinie Leixoes na północ od miasta. Była zdecydowanie tańsza niż marina na rzece Duoro, a komunikacja miejska do miasta działała bardzo dobrze. Marinę Duoro odwiedzamy jednak w dalszej drodze na południe, aby zatankować łódkę.
Żeglujemy rzeką Duoro w Porto
Halsujemy się w górę rzeki, a ruch jest całkiem spory - środek lata zachęca do spędzania czasu na wodzie. Dodatkowo rzekę cały czas przecinają promy i statki wycieczkowe. Cumujemy przy stacji benzynowej z widokiem na most Ludwika I, znak rozpoznawczy miasta.
Koniec z nocnym pływaniem
Z Porto płyniemy na kotwicowisko przy porcie w Aveiro. To industrialne, niezbyt urokliwe miejsce. I niestety takich nie będzie brakowało przez następne dwa tygodnie. Dlaczego? Ponieważ będziemy na noc zatrzymywać się w miejscach, które normalnie byśmy pominęli. Wszystko ze względu na orki, które od 4 lat atakują jachty wzdłuż wybrzeża Półwyspu Iberyjskiego. Jednym z zaleceń, jest unikanie pływania w nocy. Bardzo tego przestrzegamy i tak planujemy naszą trasę, żeby zawsze znaleźć bezpieczne kotwicowisko na noc.
Ataki orek na jachty
Nie będę dodatkowo poruszać tematu orek w tym artykule, ponieważ obszerny tekst o atakach na jachty opublikowałam tydzień temu - zapraszam do lektury tutaj. Niemniej jednak na pewno zauważycie, jak bardzo skomplikowało to planowanie trasy.
Od tej pory większość naszych dni wygląda podobnie - wstajemy wcześnie rano, aby wykorzystać jak najwięcej dnia i przepłynąć jak największy dystans. Sama żegluga jest bardziej absorbująca. Na wachtach przez większość czasu siedzimy oboje, prowadzimy wzmożoną obserwację morza z lornetką, holujemy za sobą specjalny pinger. To urządzenie, którego dźwięki mają odstraszać orki - więcej informacji na jego temat również znajdziecie w artykule o orkach. Jego też musimy pilnować - zdarza się, że zaczepi się w stare sieci rybackie czy inne śmieci pod wodą.
Staramy się pływać po płytszych wodach - to kolejne zalecenie, aby uniknąć spotkania z orkami. Podążanie za konturem linii brzegowej wydłuża trasę oraz zmniejsza komfort płynięcia. Na kotwicowiska docieramy wieczorem, aby tylko się przespać i rano płynąć dalej. Będąc zlimitowanym do pływania w dzień, nie wybrzydzamy z pogodą, tak więc dużo czasu płyniemy na silniku.
Wszystko to sprawia, że ten odcinek naszego rejsu jest bardzo męczący. Pisząc ten tekst zdaję sobie sprawę, że nawet nie pamiętam wielu kotwicowisk, na których się zatrzymaliśmy.
Płyniemy do Nazaré
Ale nie martwcie się - to nie będzie negatywny artykuł! Po drodze odwiedzamy też miejsca, które zdecydowanie w pamięci zapadają.
Pierwszym z nich jest Nazaré. To urokliwe miasteczko na wybrzeżu Portugalii, słynące z imponujących fal, które przyciągają surferów z całego świata. To właśnie tutaj, dzięki wyjątkowemu ukształtowaniu morskiego dna, powstają jedne z najwyższych fal na świecie, sięgające nawet 30 metrów. Podwodny kanion, który jest odpowiedzialny za to zjawisko ciągnie się aż do wybrzeża. Możemy to obserwować wpływając do mariny - głębokość spada w bardzo szybkim tempie z ponad stu metrów do kilkunastu na bardzo krótkim dystansie. W 2018 roku w Nazaré, australijski surfer pobił rekord świata surfując na fali o wysokości 42,6 m!
Oprócz sportów ekstremalnych, miasteczko oferuje spokojniejsze plaże, malownicze widoki i klimatyczne uliczki, idealne do spacerów.
Marina w Nazaré jest zdecydowanie godna polecenia - osłonięta, malowniczo ulokowana, czysta, z przesympatyczną obsługą.
Jako, że surferami nie jesteśmy (jeszcze), a sezon na wysokie fale jest raczej zimą, wybieramy się na spacer w górę klifu. Niestety nie jest nam dane podziwiać widoków, ponieważ miasteczko zasnute jest gęstą mgłą.
Legenda Nazaré
Dokładnie tak, jak wtedy, kiedy powstała słynna legenda z Nazaré. Opowiada ona o cudzie, który wydarzył się w XII wieku i uratował życie miejscowemu szlachcicowi o imieniu Dom Fuas Roupinho. Według przekazu, pewnego mglistego poranka Fuas Roupinho polował w pobliżu klifu. Gdy ścigał na koniu jelenia, nagle zdał sobie sprawę, że znajduje się niebezpiecznie blisko urwiska. W tym momencie wezwał na pomoc Maryję Dziewicę. Na skraju klifu jego koń nagle się zatrzymał, jakby niewidzialna siła go powstrzymała, co uchroniło Fuasa przed upadkiem do morza.
W ramach wdzięczności za ocalenie życia Fuas Roupinho polecił wybudować kapliczkę na klifie, która nosi nazwę Ermida da Memória (Kaplica Pamięci). Do dziś można zobaczyć w niej ślad kopyta konia, co ma przypominać o cudzie, który się tam wydarzył. Legenda ta jest żywo obecna w historii Nazaré i przyciąga wielu pielgrzymów oraz turystów, którzy chcą zobaczyć to miejsce oraz dowiedzieć się więcej o tym cudownym wydarzeniu.
Odwiedzamy więc wspomnianą kapliczkę oraz dość osobliwy pomnik stojący poniżej, przedstawiający mężczyznę z głową jelenia, trzymającego deskę surfingową. W taki właśnie sposób artysta połączył ważne dla Nazaré wątki - surfing i XII-wieczną legendę. Efekt oceńcie sami. Ja mogę ze swojej strony powiedzieć, że taka postać wyłaniająca się z mgły wyglądała co najmniej niepokojąco.
Miasteczko mimo wątpliwej pogody zdecydowanie przypadło nam do gustu, więc zostajemy tutaj na dwa dni. To dużo, jak na nasze standardy podróżowania! Jednak czas płynąć dalej, bo przed nami Lizbona!
Wpływamy do Lizbony
Lizbona, obok Porto, jest kolejnym miastem, do którego lubimy wracać.
Płynąc rzeką Tag w kierunku mariny, mijamy kilka ważnych punktów orientacyjnych miasta – imponujący Most 25 Kwietnia, Wieżę Belem i Pomnik Odkrywców. Jest to ikoniczna budowla upamiętniająca epokę odkryć geograficznych Portugalii, z posągami wybitnych odkrywców, w tym Henryka Żeglarza, stojącymi wysoko nad rzeką Tag jako hołd dla morskiej historii Portugalii. Dla nas, żeglarzy, przepłynięcie obok tego pomnika, wieki po epoce odkryć, było czymś wyjątkowym.
Rezerwujemy miejsce w Doca de Alcantra, a w odpowiedzi dostajemy dokładny numer pomostu i miejsca, gdzie mamy zacumować.
Wyzwaniem okazuje się zameldowanie w marinie - marinero nie pojawia się w pracy ani pierwszego, ani drugiego dnia naszego pobytu. Kiedy niespokojnie, po raz kolejny chodzimy wokół biura z naszymi dokumentami, przypadkowo spotkamy Portugalczyk od razu zauważa, że musimy być z Północnej Europy, skoro to dla nas takie dziwne. I sugeruje, żeby przestawić się na południowy styl życia, gdzie godziny otwarcia są mocno orientacyjne. Nie mielibyśmy z tym żadnego problemu, gdyby nie to, że nie mamy karty dostępu do mariny. Wracając więc z miasta, za każdym razem musimy koczować pod wysoką, metalową bramą, aż ktoś nam otworzy od środka… Finalnie, meldujemy się trzeciego dnia, godzinę przed wypłynięciem i… dostajemy upragnioną kartę 😉
Muzeum Azulejo w Lizbonie
W Lizbonie byliśmy już wcześniej i wtedy dokładnie zwiedziliśmy miasto. Tym razem ograniczamy się do wizyty w Muzeum Azulejo w Lizbonie. Azulejos to tradycyjne portugalskie płytki ceramiczne, które zdobią wnętrza i fasady budynków w całym kraju. Charakteryzują się bogatymi wzorami, najczęściej w odcieniach niebieskiego i bieli, choć spotkać można także inne kolory i motywy. Ich historia sięga XV wieku, kiedy Portugalia inspirowała się wpływami arabskimi i hiszpańskimi. Azulejos często przedstawiają sceny z życia codziennego, krajobrazy, motywy religijne lub geometryczne wzory. Te dekoracyjne płytki stały się jednym z symboli portugalskiej kultury i są obecnie nieodłącznym elementem portugalskiego dziedzictwa sztuki i architektury.
Jestesmy wielkimi fanami tego zdobnictwa, więc wizyta w muzeum była strzałem w dziesiątkę. Dodatkowo mieści się ono w starym średniowiecznym konwencie, który sam w sobie wart jest odwiedzenia.
Wycieczka do Sintry
Drugiego dnia wybieramy się na dłuższą wycieczkę. Tym razem do Sintry, czyli miasteczka w górach, znanego z bajkowych pałaców, bujnych ogrodów i mistycznych krajobrazów. Wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, przyciąga tłumy turystów niezwykłymi zabytkami, takimi jak kolorowy Pałac Pena, romantyczny Quinta da Regaleira z tajemniczymi podziemnymi przejściami, oraz średniowieczny Zamek Maurów.
Z Lizbony dostajemy się na miejsce pociągiem, a między pałacami przemieszczamy się pieszo. Mimo, że pałace są przepiękne, to odnosimy wrażenie, że większość ludzi sprowadzają tu kolorowe, instagramowe ujęcia niż wartość historyczna tych miejsc. Średniowieczne, historyczne zamki i pałace nie są tak oblegane jak kolorowy, stosunkowo nowy, bo XIX-wieczny Pałac Pena (Palácio da Pena). Nie pomaga fakt, że jesteśmy w szczycie sezonu, w lipcu. Pałac jest zalany turystami. Mimo, że bilet należy kupić z wyprzedzeniem na daną godzinę, ludzie ustawiają się w niekończących się kolejkach. Znacznie więcej spokoju znajdujemy w otaczającym pałac ogrodzie. Wieczorem wracamy do mariny.
Park Ria Formosa
Koleje dni znów wyglądają podobnie - w dzień staramy się pokonywać jak największy dystans, aby przed zachodem słońca stanąć na kotwicy. Zatrzymujemy się między innymi w Sesimbra, Sines czy Lagos. Kotwicowiskiem, które zdecydowanie przypada nam do gustu jest rozlewisko rzek na południe od Faro. Park Natural da Ria Formosa to obszar chroniony, który obejmuje rozległą lagunę o długości około 60 kilometrów. Jest to jedno z najważniejszych obszarów przyrodniczych Portugalii i raj dla miłośników przyrody i ornitologów. Kotwicowisko jest dobrze osłonięte ze wszystkich kierunków oraz od fali, jednak przy wejściu trzeba uważać na prądy rzeczne.
Przepływamy przez Cieśninę Gibraltarską
Z kolejnymi przystankami w Huelva i Cabo Roche, docieramy do upragnionego Gibraltaru! Jesteśmy bardzo szczęśliwi, ponieważ nie tylko zamknęliśmy długi etap naszej podróży, ale również bezpiecznie przepłynęliśmy przez rejony, gdzie zdarzają się ataki orek. Mamy nadzieję, że od teraz żeglarstwo będzie przyjemniejsze i spokojniejsze. Zatrzymujemy się w marinie La Linea, po hiszpańskiej stronie, gdzie pół roku wcześniej gościliśmy innym jachtem, w zupełnie innej, grudniowej aurze. Oficjalnie meldujemy się na Morzu Śródziemnym!
Co dalej?
W kolejnym module zabierzemy Was w rejs wybrzeżem Hiszpanii aż na Baleary, więc zostańcie z nami!
Brak komentarzy