Witamy w kolejnym Module naszego rejsu! Ostatnio mogliście przeczytać o jednym z najtrudniejszych etapów naszej wyprawy dookoła Europy, czyli o przejściu Zatoki Biskajskiej. Jeśli przegapiliście ten Moduł - zapraszamy tutaj.
Opisywaliśmy w nim niełatwe dni na morzu, pozbawione snu i odpoczynku. Ostatnio swój tegoroczny rejs przez Zatokę Biskajską podsumowała nasza koleżanka krótkim, acz wszystko mówiącym słowem - pralka. Podpisujemy się! Pozdrawiamy Aga 🙂
Dopływamy do A Coruña
Kiedy już udało nam się wydostać z tej pralki i na horyzoncie pojawiła się słoneczna Hiszpania, życie ponownie nabrało barw. W A Coruña, gdzie dopłynęliśmy po ponad 4 dniach na morzu czekają na nas nasi przyjaciele i zarazem pierwsi goście na pokładzie Tranquility. I dobrze, że czekają, bo gdyby nie oni, pewnie odsypialibyśmy Biskaje przez tydzień. Tak więc po krótkim świętowaniu spotkania i dotarcia do cieplejszych rejonów Europy, zaopatrujemy się w hiszpańskie przysmaki i ruszamy w dalszą drogę.
Wyspy Islas Sisagras
Naszym gościom zawsze staramy się pokazać takie żeglarstwo, jakie kochamy najbardziej. Czyli dzikie zakątki, malownicze, ciche zatoczki i naturę, z dala od gwarnych miast i ośrodków turystycznych. Naszym przystankiem są więc Islas Sisagras, archipelag położony na północno-zachodnim rogu Hiszpanii. To niezamieszkałe wyspy, które są domem dla wielu gatunków ptaków morskich. Znajduje się tutaj Obszar Specjalnej Ochrony Ptaków. Spacerując po wyspie można podziwiać pionowe klify i bujną roślinność. Łódkę zostawiamy na kotwicowisku, ale przez większość czasu mamy na nią oko z góry.
Nasza obecność na wyspie ewidentnie przeszkadza mewom. Są bardzo agresywne, atakują nasze głowy. Być może mają okres lęgowy. Kończymy więc spacer, ponieważ nie wiemy, gdzie są ich młode i nie chcemy ich niepokoić. Resztę wieczoru spędzamy na pokładzie.
Chrzest "Tranquility"
Tak piękne okoliczności przyrody są idealną okazją aby w końcu ochrzcić “Tranquility”! Zanim powiecie, że to wbrew żeglarskiej tradycji, a jacht powinien być ochrzczony przed wyjściem w pierwszy rejs, nie martwcie się - nie jesteśmy przesądni. Bezpieczeństwo rejsu jest w naszych rękach! Poza tym, Matka Chrzestna nie miała wcześniejszych terminów, więc nie było wyjścia.
Tak więc z szampanem, który dostaliśmy na tę okazję od przyjaciół, Matka Chrzestna odczytuje zmodyfikowane słowa Chrztu (darowaliśmy sobie polskiego stoczniowca, bo łódka z polskimi stoczniami ma wspólnego tyle co i my). Później stukamy się kieliszkami z koszem dziobowym naszego jachtu i pijemy zdrowie. I nie, nie rozbijamy butelki o burtę - szkoda tak pięknie wypolerowanego żelkotu i dobrego szampana 🙂
Następnego dnia spełniam swoje postanowienie o kąpieli w morzu, jak tylko dopłyniemy do ciepłych wód. Szybko okazuje się, że Atlantyckie wybrzeże Hiszpanii do kategorii ciepłych wód się nie kwalifikuje, więc po szybkim kółku wokół łódki wracam czym prędzej na pokład.
Okazuje się jednak, że to nie koniec kąpieli na dziś. Podczas podnoszenia kotwicy, w śrubę wplątuje się stara klatka rybacka. Orzeźwiającej i dłuższej kąpieli (a raczej nurkowania) zażywa tym razem Tomek, wyplątując nas z góry starego żelastwa. Misja zakończona sukcesem. I obyło się bez wyciągania butli nurkowych!
Muxia - koniec świata
Z Islas Sisagras płyniemy do Muxii. Zatrzymujemy się w bardzo przyjaznej marinie Cataventos Muxia.
Muxia, to druga, obok Finisterry, miejscowość na półwyspie o tej samej nazwie. Jest to najdalej wysunięty na zachód punkt Europy kontynentalnej. Kiedyś półwysep Finisterra uważany był za koniec świata, z łacińskiego “finis terrae”. Pielgrzymi, którzy szli Szlakiem św. Jakuba, czyli popularnym Camino, docierali właśnie tutaj, aby rytualnie obmyć się w morzu oraz symbolicznie spalić swoje ubrania i buty. Dalej nie było już nic, oprócz bezkresu oceanu.
Można więc uznać, że w miesiąc od wypłynięcia z Polski, dotarliśmy na koniec świata. Szybko nam poszło!
Zarówno w galicyjskiej Muxii jak i w Finisterra, znajdują się słupki z zerowym kilometrem pielgrzymkowego szlaku Camino de Santiago. Dodatkowo w Muxii znajduje się jedno z najważniejszych sanktuariów maryjnych - Santuario de Nosa Señora da Virxe da Barca. Według legendy, Matka Boża objawiła się tutaj na kamiennej łodzi św. Jakubowi, aby dodać mu otuchy. Ogromne głazy przed sanktuarium mają być pozostałościami po tejże łodzi.
Park Narodowy Atlantyckich Wysp Galicji
Czas jednak ponownie wracać na łono natury. W planie mamy odwiedzenie Parku Narodowego Atlantyckich Wysp Galicji (Parque Nacional de las Islas Atlánticas de Galicia). Okazuje się niestety, że wniosek o pozwolenie na kotwiczenie w parku należy wysłać minimum tydzień wcześniej. Po kilku telefonach, łamanym Hiszpańskim, udaje mi się przekonać miłą Panią w biurze parku, żeby przyspieszyła naszą sprawę. Pozwolenie dostajemy tego samego dnia. Aby zaaplikować o pozwolenie, wejdźcie na stronę internetową Parku.
Załatwianie tego typu pozwoleń, jak np. na kotwiczenie w parkach narodowych, rezerwacja miejsc z marinach czy na bojach z dużym wyprzedzeniem jest jednym z najtrudniejszych do zorganizowania aspektów żeglarstwa. Niestety, jesteśmy w zasadzie w 100% zależni od pogody i nie możemy z dużym wyprzedzeniem rezerwować miejsc, składać wniosków na konkretne terminy czy opłacać z góry marin. Często później okazuje się, że czegoś nie da się załatwić. Tym razem się udało, a w trakcie długiej rozmowy telefonicznej mój poziom hiszpańskiego ewoluował z “Kali jeść, kali pić” do pełnych zdań 🙂
Z pozwoleniem w ręku, a raczej na mailu, kotwiczymy najpierw na wyspie Ons, najbardziej na północ wysuniętej wyspie w Parku. Lądujemy pontonem na plaży, ponieważ pomost okazuje się zbyt wysoki, aby bezpiecznie wyjść na ląd. Zaskakuje nas ilość turystów na wyspie. Biorąc pod uwagę fakt, jak skomplikowane jest zdobycie pozwolenia na pobyt tutaj, spodziewałam się mniejszej ilości odwiedzających. Dopiero później doczytuję, że jest to jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Galicji! Stałych mieszkańców jest tutaj 62. Spacerujemy po bujnie porośniętej wyspie i oglądamy spektakularne klify. Jest lipiec, więc temperatura daje się we znaki. Bardzo polecam planowanie takiego spaceru rano lub popołudniu, a nie w środku dnia.
Wracamy na łódkę i na wieczór przestawiamy się na kotwicowisko przy wyspach Cies, należących do tego samego Parku.
Spotkanie z wielorybem
Następnego dnia płynąc dalej na południe doświadczamy bardzo bliskiego spotkania z… wielorybem! Tuż przy naszej burcie widzimy fontannę wody, a chwilę później wynurza się płetwa. Niestety, po 2 wynurzeniach wieloryb wrócił w głębiny, więc nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia. Nie możemy wyjść z szoku - takie spotkania są rzadkością i w momencie publikacji tego posta było to pierwsze i jedyne takie spotkanie w naszej podróży. Prawdopodobnie był to grindwal, gatunek walenia z rodziny delfinowatych, ale widzieliśmy go zbyt krótko, aby mieć pewność.
Duża płetwa tuż przy naszej burcie oprócz zachwytu powoduje przyspieszone bicie serca. Za kilka dni będziemy zbliżać się w rejony, gdzie orki od kilku lat atakują jachty. Dlatego każde większe zwierze w rejonie naszej Tranquility od tej pory jest podejrzane!
Żeglujemy do Porto
Przed nami Portugalia! Oczywiście, pierwszym przystankiem będzie Porto, jedno z naszych ulubionych miast w Europie, jeśli nie na świecie. Byliśmy już tutaj podczas naszego portugalskiego road tripu kilka lat wcześniej. W trakcie naszych podróży rzadko odwiedzamy ponownie te same miejsca, jednak do Porto wracamy i wracać będziemy zawsze, jak tylko będzie ku temu okazja!
Leixoes Marina w Porto
Zatrzymujemy się w marinie Leixoes na północ od miasta. Marina jest bardzo dobrze skomunikowana z centrum Porto - bezpośredni autobus jedzie około 50 minut. Wybieramy ją, ponieważ planujemy tutaj dłuższy pobyt, a marina w samym centrum na rzece Douro jest bardzo droga. I zdecydowanie polecamy takie rozwiązanie, jeśli planujecie zwiedzić Porto. Marinę na rzece Douro odwiedzamy później, aby zatankować paliwo. Stoimy niedaleko słynnego mostu Ludwika I, wizytówki miasta.
Porto
Na sam pobyt w Porto nie mamy ambitnych planów. Są z nami znajomi, więc planujemy włóczyć się po mieście, smakować portugalskiej kuchni i raczyć się porto - czyli wzmacnianym słodkim portugalskim winem.
Wiedzieliście, że porto powstało przez przypadek? Anglicy, którzy po kolejnym konflikcie z Francją zostali odcięci od francuskich win, zmuszeni byli importować wino z portugalii. Niestety, przez odległość, wino bardzo szybko psuło się w trakcie transportu statkami. Zaczęto więc dolewać do niego wysokoprocentowego spirytusu. Okazało się, że nie tylko wydłuża on trwałość wina, ale również dodaje mocy i aromatu.
W Porto jest kilka miejsc, w których można zwiedzić winiarnię - my polecamy Caves Ferreira. Dodatkowo, na mieście znajdziecie mnóstwo miejsc, gdzie możecie skosztować różnych rodzajów porto. My zdecydowanie polecamy Bia Lounge Tapas Bar & Cocktails!
Portugalskie fado
W Porto wybieramy się również na koncert fado, czyli tradycyjnych, portugalskich, melancholijnych pieśni. Ten gatunek muzyczny, powstały w biednych portowych miastach Portugalii w XIX w. został wpisany na Listę Niematerialnego Dziedzictwa UNESCO. To smutne, ale jednocześnie piękne brzmienia. Bardzo polecamy wybrać się na taki koncert, kiedy będziecie w Portugalii, ponieważ fado jest gatunkiem muzycznym wykonywanym prawie wyłącznie w swojej ojczyźnie.
Porto walking tour
Jak wielokrotnie wspominam opisując naszą podróż - w miastach często wybieramy się na tzw. Walking Tour, czyli wycieczkę po mieście z lokalnym przewodnikiem. Cena takiego 2-3-godzinnego spaceru to tyle, ile uważacie, że był wart. W Europie przyjmuje się, że jest to minimum 10€ od osoby. Oczywiście w Porto również wybraliśmy się na taką wycieczkę. Oprócz tego odwiedziliśmy kilka innych zabytków, zachwycaliśmy się azulejos (czyli pięknymi, biało-niebieskimi wzorzystymi płytkami), oglądaliśmy zachody słońca i powoli przestawialiśmy się na południowoeuropejskie, powolne życie.
Piracki festyn w Porto
Bardzo ciekawym zwieńczeniem naszego pobytu w Porto był… festyn piracki! Tuż obok naszej mariny, na przedmieściach miasta, była organizowana kilkudniowa impreza w stylu średniowieczno-pirackim. Podobno, tego typu festyny organizowane są latem w wielu miastach i miejscowościach na wybrzeżu Portugalii. Upamiętniają czasy, kiedy te rejony często padały ofiarą pirackich ataków.
I chociaż nie jesteśmy fanami festynów, tutaj bawiliśmy się znakomicie! Całość była zorganizowana bardzo profesjonalnie, z udziałem zawodowych aktorów i teatralnych dekoracji. Było mnóstwo występów (niestety po portugalsku), atrakcji dla dzieci i dla dorosłych. Oczywiście, była też portugalska kuchnia i inne stragany w pirackim stylu.
W naszej pamięci na zawsze zostanie stragan, stylizowany na średniowieczną aptekę. Można było spróbować lokalnych trunków o nazwie Amnezja czy Znieczulenie. Jeśli kiedykolwiek traficie na festyn piracki w Portugalii - czujcie się ostrzeżeni i nie próbujcie. Portugalczycy robią wspaniałe wina, ale produkcję mocniejszych alkoholi powinni sobie odpuścić. To było bardzo złe, a nazwa Amnezja mocno nietrafiona, ponieważ do dziś pamiętam uczucie palonego gardła po wypiciu tej wątpliwej jakości bimbru.
Morze wzywa
Koniec festynu pirackiego zbiegł się w czasie z końcem wizyty naszych przyjaciół na jachcie. Było cudownie gościć bliskie nam osoby i dzielić się z nimi naszym nowym stylem życia. Ale jak to w żeglarskim życiu bywa, czas ruszać dalej i stawiać czoła kolejnym wyzwaniom.
A w następnym poście głównym wyzwaniem będą orki, o których już kilkakrotnie wspominałam. Te na pozór miłe zwierzątka z “Uwolnić Orkę” usilnie niszczą i zatapiają jachty w rejonach, do których się zbliżamy. Ale będą też miłe akcenty, jak wizyta w Nazare czy Lizbonie. Koniecznie zostańcie z nami.
Brak komentarzy