Żegluga przez Niemcy

Wyspa Ruden.

Po wypłynięciu z Polski, naszym pierwszym przystankiem jest wyspa Ruden w Niemczech. Nigdy byśmy tutaj nie trafili, gdyby nie nasza znajoma, która zna te rejony jak własną kieszeń - dziękujemy! Gdy tylko powiedziała mi, że na Ruden można zobaczyć foki, od razu zaplanowaliśmy postój na tej wyspie.

Pierwsze kotwicowisko z Tranquility

A postój jest wyjątkowy nie tylko ze względu na foki. Jest to również nasze pierwsze kotwicowisko z “Tranquility”. Rzucając kotwicę, mamy świadomość, że w przyszłości będziemy powtarzać ten manewr prawie codziennie, w różnych miejscach naszego globu. Jest to też świetna okazja, aby pierwszy raz wypróbować naszą nową kotwicę Vulcan, którą zainstalowaliśmy w Gdańsku. Zgodnie z oczekiwaniami nie zawodzi nas ani pierwszej nocy, ani żadnej kolejnej.

Jako, że wciąż mamy relatywnie krótki, 40-metrowy łańcuch, jesteśmy ograniczeni do płytkich kotwicowisk. To dlatego, że zawsze musimy wyłożyć co najmniej trzy razy dłuższy łańcuch, niż głębokość wody, na jakiej kotwiczymy. Na przykład, kotwicząc na głębokości 5 m, należy wyłożyć minimum 15 m łańcucha. Spodziewając się silnych wiatrów, burz, zmiany pogody, wykłada się nawet pięć razy i więcej łańcucha niż głębokość kotwicowiska!

Na Ruden nie stanowi to problemu, bo kotwiczymy na około 7 m. Nowy, 80-metrowy i grubszy łańcuch (10 mm zamiast obecnego 8 mm) wymienimy dopiero w Hiszpanii, gdzie czeka już na nas w sklepie żeglarskim. Ale do Hiszpanii daleka droga.

Foki szare na wyspie Ruden

Wyspa Ruden jest rajem dla ptactwa morskiego, dlatego lądowanie na niej jest zabronione. Kotwiczymy więc w bezpiecznej odległości z zamiarem wypatrywania fok wylegujących się na skałach.

Następnego dnia o świcie decydujemy się podpłynąć pontonem bliżej skał, gdzie mogą przebywać foki. Uzbrojeni w teleobiektyw już z daleka widzimy ich całe mnóstwo! Mimo, że płyniemy powoli, cicho i bez silnika, foki dostrzegają nas z daleka i niestety, jedna po drugiej, schodzą ze skał do wody.

Jesteśmy trochę rozczarowani. Nie brakiem dobrych ujęć, ale faktem, że przeszkodziliśmy zwierzętom w ich naturalnym środowisku. Niezależnie, czy jesteśmy na safari, nurkujemy czy po prostu oglądamy naturę, zawsze staramy się zachowywać tak, aby nie zakłócać spokoju dzikich zwierząt. W końcu to my jesteśmy gośćmi u nich.

Rozczarowanie jednak szybko zostaje zastąpione zdziwieniem. Okazuje się że foki nie uciekały przed nami, a wręcz przeciwnie - podpływają do nas bliżej! Szczególnie odważna i ciekawska jest jedna, która wynurza łebek tuż obok naszego pontonu i patrzy na nas ze zdziwieniem większym, niż my na nią. Chyba teleobiektyw nie będzie potrzebny :) Kilkanaście innych fok pływa wokół nas, nurkuje i nas obserwuje. Niektóre z bliska, inne trzymają dystans. Obserwowanie zwierząt w naturalnym środowisku jest dla mnie ulubioną częścią podróżowania i nurkowania. Dlatego, jak już decydujemy się wracać na łódkę, radości nie ma granic.

Po tak bliskim spotkaniu z fokami, początkowo myśleliśmy, że muszą być tutaj dokarmiane przez turystów, stąd brak u nich naturalnego strachu. Potem jednak pomyśleliśmy, że niektóre z fok mogą być wypuszczone z miejsc takich jak Fokarium, które odwiedziliśmy na Helu i pisaliśmy o nim tutaj. To tłumaczyłoby ich przyzwyczajenie do obecności człowieka.



O świcie morze jest spowite lekką mgłą, zza której ledwo widać linię horyzontu. Korzystając więc z tak pięknej scenerii, robimy sesję zdjęciową naszej “Tranquility”. Rok później i wiele sesji później, ta z wyspy Ruden nadal pozostaje moją ulubioną.



Peenemünde

Jeszcze tego samego dnia przepływamy 2 mile na wyspę Uznam, do Peenemunde. Cumujemy w Peenemunde Nordhafen, marinie na zachodnim wybrzeżu wyspy. Na południu wyspy, bliżej muzeum, które opiszę zaraz, jest jeszcze jedna marina - Peenemunde Sud. Z mapy jednak wynika, że może być dla nas za płytka. W północnej marinie jest również lepsza infrastruktura, można wypożyczyć rowery i tak przemieszczać się po wyspie. My jednak wybieramy 40-minutowy spacer do Muzeum Historyczno-Technicznego.

Zakłady Doświadczalne Peenemunde znane są z tego, że w latach 1936-1945 powstawały tutaj pociski manewrujące - V1 oraz pierwsze w historii, udane konstrukcyjnie, rakietowe pociski balistyczne V2. Miejsce to było ówcześnie największym centrum zbrojeniowym w Europie. Repliki rakiet można zobaczyć w otwartej części muzeum. Samo muzeum przedstawia historię wynalezienia, rozwój i zastosowanie broni.

Całość jest opisana przesłaniem “Końce Paraboli”, które przedstawia dwie rozbieżne perspektywy, z jakich można oceniać tę technologię. Na jednym końcu paraboli mamy ogromny sukces naukowy i inżynieryjny ludzi, którzy pracowali nad jej skonstruowaniem, podczas gdy na drugim końcu są ludzkie tragedie i śmierć. Wydaje mi się, że jest to bardzo trafne przesłanie tego miejsca. Mimo, że produkcja broni przyczyniła się do śmierci tysięcy osób, należy też pamiętać, że wynaleziona technologia dała podwaliny pod rozwój silników rakietowych czy podróże kosmiczne.

W muzeum spędzamy długie godziny próbując się dowiedzieć jak najwięcej. Jeśli ktoś ma więcej czasu, na wyspie wyznaczona jest 25-kilometrowa trasa do zwiedzania (najlepiej rowerem), po historycznych punktach w terenie, z wyłączeniem obiektów niebezpiecznych. Na trasie można zobaczyć np. wartownię, lotnisko czy bunkry. Dużo obiektów jest zrujnowanych, jednak warto pospacerować i zobaczyć, jak ogromny obszar zajmowały Zakłady. Ciekawym spostrzeżeniem jest również jak szybko natura odzyskała swój teren. Miejsce jest zdecydowanie warte odwiedzenia, zwłaszcza, że jest bardzo łatwo dostępne z Polski. Nie trzeba mieć jachtu, żeby tutaj zajrzeć.



Wyspa Hiddensee

Następnego dnia planujemy odwiedzić kolejne polecone nam miejsce - sielską wyspę Hiddensee. Aby tam dotrzeć, przepływamy pod zwodzonym mostem Stralsund. Następnie wąskimi torami wodnymi, przez bardzo płytkie rozlewiska płyniemy w kierunku Kloster. To obok Vitte i Neudenforf jedna z trzech miejscowości na wyspie. Hiddensee liczy niecałe 1000 mieszkańców i w czasach NRD było kurortem wypoczynkowym dla turystów ze wschodu. Pobyt na wyspie nie robi na nas spektakularnego wrażenia. Mimo, że miejsce jest bez wątpienia piękne, zielone i spokojne, to chyba za mało, żeby zadowolić nasze niespokojne dusze.

Wypożyczamy rowery w jednej z wielu dostępnych w miasteczku wypożyczalni z zamiarem objechania Hiddensee dookoła - w końcu cała wyspa ma niecałe 17 km długości! Szybko okazuje się, że dojazd do wielu punktów widokowych jest niemożliwy miejskimi rowerami, ponieważ drogi są miękkie i piaszczyste. Rowery więc stają się niepotrzebnym balastem, musimy je albo prowadzić, albo zostawiać w wyznaczonych do tego miejscach, a potem po nie wracać. Dodatkowo łańcuch w Tomka rowerze urywa się, więc z dalszej jazdy nici. Główna atrakcja wyspy - piękna latarnia morska Dornbusch z 1888 r. również zawodzi - jest w remoncie, więc zamiast śnieżnobiałej konstrukcji na tle morza widzimy jedynie rusztowania.

Na pocieszenie odwiedzamy mniejszą, urokliwą latarnię Gellen niedaleko Neuendorf. Mimo, że Hiddensee reklamuje się jako wyspa bez samochodów, z perspektywy rowerzysty nie jest tak różowo. Może faktycznie na wyspie nie ma prywatnych aut, natomiast duża ilość samochodów technicznych, dostawczych i należących do różnych służb jest dla nas niemiłym zaskoczeniem.

Mimo, że wyspa nie przypadła nam do gustu, cieszymy się, że ją odwiedziliśmy. W końcu po to podróżujemy, aby poznawać nowe miejsca i normalnym jest, że nie wszystkie będą nas zachwycać. Niemniej jednak uważam, że wyspę można śmiało polecać osobom, które cenią sobie spokój, ciszę i nie potrzebują adrenaliny.



Na kolejną noc wypływamy na kotwicowisko na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy z zamiarem wyczekiwania odpowiedniej pogody, aby wyruszyć w stronę Kanału Kilońskiego.

W stronę Kanału Kilońskiego

Mimo, że czeka nas dzień i noc na silniku, decydujemy się wyruszyć już kolejnego dnia. Przed nami 120 mil. Nasza trasa wydłuża się ze względu na konieczność ominięcia północą wyspy Fehmarn. Most łączący wyspę ze stałym lądem jest w remoncie i prześwit jest zmniejszony z 21 do 18 m. Uznajemy, że z naszym 17-metrowym masztem margines jest zbyt mały. Na północ od Fehmarn czeka nas kolejna niespodzianka - prace konstrukcyjne podwodnego tunelu pomiędzy wyspami Fehmarn i Lolland przyspieszyły i miejsce, w którym według bieżących ostrzeżeń nawigacyjnych możemy przekraczać budowę, jest zamknięte. Na miejscu jest jednak motorówka, która na bieżąco informuje jachty o nowej trasie, więc po porozumieniu z nią, przepływamy na drugą stronę inną drogą.

Regaty Ocean Race

Drugiego dnia w końcu udaje się nam postawić żagle. W godzinach popołudniowych docieramy do Fiordu Kilońskiego, gdzie tego dnia punkt zwrotny mają regaty Ocean Race.

The Ocean Race (dawniej Volvo Ocean Race, a jeszcze wcześniej Whitbread Round The World Race) to bardzo prestiżowe załogowe etapowe regaty wokółziemskie. Odbywają się co 3 lata, a pierwsza edycja miała miejsce w 1973/74 r.

Zmierzając do mariny Moltenord, gdzie planujemy postój, znajdujemy się w pierwszym rzędzie obserwatorów. A jest ich wielu - wydaje się, że każdy posiadacz łódki w okolicy, czy to dużej czy małej, wypłynął, aby podziwiać regaty. Jest niekomfortowo gęsto, a dodatkowo motorówki policyjne odsuwają wszystkich w jeszcze ciaśniejszą przestrzeń, aby zrobić miejsce płynącym z prędkościami dochodzącymi do 30 węzłów jachtom. Podczas gdy Tomek manewruje w gąszczu łódek, motorówek i pontonów, ja wyciągam aparat. W końcu nieczęsto się zdarza, żeby podziwiać tak ważne żeglarskie wydarzenie z pierwszego rzędu!



Zaczynamy przygotowania do ataku orek

Po tej miłej niespodziance docieramy w końcu do mariny Moltenord, gdzie planujemy spędzić noc przed wejściem do Kanału Kilońskiego. Mamy jeszcze jedną ważną sprawę do załatwienia na miejscu - spotkanie z producentem urządzenia… odstraszającego orki! O orkach na pewno powstanie tutaj osobny artykuł, ale wyjaśnię w kilku słowach, na czym polega problem. Otóż od około 4 lat, w okolicach cieśniny Gibraltarskiej, dwa stada orek regularnie atakują jachty i uszkadzają im płetwy sterowe. Doprowadziło to do zatopienia już 4 łódek, a uszkodzenia setek innych. Nie jest to normalne zachowanie tych zwierząt. Niemniej jednak płynąc w tamte rejony, należy zaopatrzyć się w środki odstraszające zwierzęta, a jedną z opcji jest tzw. pinger. To urządzenie, które holowane za jachtem wydaje ultradźwięki odstraszające orki.

Niestety większość dostępnych na rynku pingerów jest zaprogramowana pod odstraszanie delfinów (używają ich rybacy, aby odstraszyć delfiny, które niszczą im sieci). Nie mają więc dobrych rezultatów w odstraszaniu orek. Urządzenie, które kupujemy w Kilonii, zaprogramowane jest pod wieloryby oraz orki i ma bardzo obiecujące wyniki. Temat orek na pewno jeszcze tutaj wróci nie raz, ale problem jest na tyle poważny, że już w Gdańsku, wiele miesięcy przed dopłynięciem w zagrożone rejony, organizowaliśmy środki zaradcze, których będziemy używać w razie ataku. Pinger kupujemy i już następnego ranka wypływamy w kierunku śluz Kanału Kilońskiego.

Co dalej?

O tranzycie tą najruchliwszą sztuczną drogą morską na świecie, możecie przeczytać tutaj. A my spotkamy się w 4 module już po wyjściu z Kanału, gdzie będziemy płynąć z prądem rzeki Łaby, wyjdziemy na Morze Północne, popłyniemy na wyspę Helgoland i do Amsterdamu. Bo przecież, jak to mówi znana szanta, “Do Amsterdamu zawinąć choć raz” należy.

Dokowanie następnego modułu przewidziane... wkrótce!


Jeśli spodobał Ci się ten post i uważasz, że był dla Ciebie wartościowy,
może postawisz nam kawę? :)

Podobne posty

Cieśnina Mesyńska: ponadczasowe wyzwanie dla żeglarzy. "Pod strachem wpłynęliśmy w przesmyk, gdzie szła droga, tu nam groziła Skylla, tam Charybda sroga, co bezdenną paszczęką słoną wodę żłopie, a kiedy ją wyrzuca, jak w kotła ukropie […]
Czas na Moduł 10! Jak obiecałam, jest duża szansa, że w końcu dotrzemy z naszą opowieścią na Baleary 🙂 Po tygodniu spędzonym z przyjaciółmi na Costa del Sol, o którym pisałam tutaj, czas ruszać dalej. [...]

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *