Prace w Gdańsku

Po wizycie w przyprowadzeniu jachtu do Polski, Marina Przełom w Gdańsku staje się naszym tymczasowym domem. Zakładamy, że potrzebujemy około miesiąca czasu, aby przygotować łódkę do rejsu dookoła Europy. Dodatkowo, chcemy wykorzystać bliskość domu i przeprowadzić się. Pobyt w Polsce znacznie nam to ułatwia organizacyjnie i finansowo - wysyłanie całego naszego dobytku do innego kraju byłoby dużo bardziej problematyczne. Chociaż staramy się nie gromadzić zbyt wielu rzeczy wokół siebie, czego nauczyły nas niezliczone przeprowadzki (ja straciłam rachubę po 15), okazuje się, że samochód mamy wypełniony po dach. Na szczęście marina dysponuje przechowalnią rzeczy, gdzie możemy wszystko zostawić na czas prac na jachcie.

W zasadzie wszystkie systemy potrzebują przeglądu. Oprócz oczywistych rzeczy, które muszą być zrobione przed każdym sezonem, musimy zadecydować, które z projektów powinny być wykonane jeszcze w przed wypłynięciem, a które mogą poczekać. Nie chcemy i nie możemy wikłać się w długotrwałe remonty w Polsce - opóźniłoby to nasz start, a już jest wiosna. Ponadto dużo części i wyposażenia nie jest dostępne od ręki, a czas oczekiwania wynosi nawet kilka tygodni. I co najważniejsze - chcemy spędzić na jachcie jeden sezon, aby zweryfikować co naprawdę jest nam potrzebne, co wymaga przeróbki, wymiany lub doposażenia. Pisząc ten tekst już z Grecji, mogę z całą pewnością powiedzieć, że była to dobra decyzja.

Ale wróćmy do Polski. Kolejnym powodem, dla którego nie chcemy robić dużego remontu w Polsce, jest to, że do Grecji spieszy nam się bardziej niż do zasiedzenia się w stoczni na długie miesiące. Jacht nie płynie dookoła świata od razu. Plan na najbliższe lata obejmuje Europę, więc modernizację i doposażenie możemy rozłożyć w czasie. I ostatnie, może najważniejsze - nasze Malo jest w tak dobrym stanie, że de facto żadnego poważnego remontu nie potrzebuje, można stawiać żagle i płynąć, dokładnie tak, jak to zrobiliśmy to płynąc ze Szwecji do Polski.

Modernizacja systemu elektrycznego

Niemniej jednak w Polsce decydujemy się na przerobienie instalacji elektrycznej z baterii AGM na litowe i na powiększenie banku baterii. To pierwszy krok do samowystarczalności łódki. Nie będę się tutaj rozpisywała o detalach tej instalacji - powstanie o tym osobny post.



Kotwiczenie

Wiedząc, że większość naszego życia spędzimy na kotwicy, decydujemy się również na jej wymianę - z 20-kilogramowej kotwicy Bruce na 33-kilogramową nowoczesną kotwicę pługową Vulcan.

Zamówiliśmy ją jeszcze do Szwecji, ponieważ w Polsce był problem z jej dostępnością oraz była droższa. A nasz nowy łańcuch, dokładnie z tego samego powodu, czeka już na nas w … Hiszpanii! Tutaj porada - doposażając jacht, warto sprawdzać ceny nie tylko w Polsce czy w kraju, w którym jesteście. Wielokrotnie spotkaliśmy się z tym, że cena z międzynarodową wysyłką była bardziej atrakcyjna niż od lokalnego dealera.

Skoro jesteśmy przy kotwicy, a raczej całym zestawie kotwicznym, to warto zaznaczyć, że jest to dla nas równie ważne, co polisa ubezpieczeniowa czy dobra tratwa ratunkowa. Dlatego też mamy ciężką, dużą i najlepszą na rynku kotwicę, która zapewnia nam spokojny sen nawet w trudnych warunkach.

Wyposażenie awaryjne

Dostępność dobrej tratwy ratunkowej również okazuje się być problemem. Jesteśmy w kontakcie z przedstawicielami producenta w całej Europie, żeby na koniec dnia i tak się dowiedzieć, że wszyscy czekają na ten sam, opóźniony kontener z Tajlandii.

Kompletujemy środki ratunkowe.

Wymiana elektroniki i nawigacji

Rozbudowujemy również elektronikę i system nawigacyjny. Instalujemy urządzenie AIS, które pozwoli nam śledzić inny ruch i być widzianym na morzu. Jak pisaliśmy w poprzednim poście, posiadanie tego urządzenia byłoby bardzo pomocne płynąc przez Bałtyk ze Szwecji. Budujemy sieć NMEA 2000 oraz łączymy ją z już istniejącą siecią Raymarine SeaTalk. Są to sieci, łączące wszystkie przyrządy, nawigację, autopilota itd. - taki mózg łódki.

Rejestracja łódki i zmiana nazwy

Załatwiamy też wszystkie formalności, takie jak zarejestrowanie jachtu pod polską banderą oraz rejestracja nadajników radiowych. Oczywiście, zmieniamy też nazwę łódki na “Tranquility”.




Podczas naszego postoju w Gdańsku wykonujemy również dużo mniejszych, drobniejszych prac i przeróbek. Ale jak tylko te priorytetowe są zakończone - wyruszamy.

Zwiedzanie Gdańska

Pracując na jachcie całymi dniami łatwo zapomnieć, po co to wszystko się robi. Od czasu do czasu staramy się więc robić sobie wolne i poznawać okolicę. Jako, że pochodzimy z zupełnie innego rejonu Polski, jest mnóstwo miejsc, które odwiedzamy pierwszy raz. Przede wszystkim zwiedzamy piękne, historyczne, portowe miasto Gdańsk, które zostało odbudowane po II Wojnie Światowej w stylu, który dominował w czasach świetności miasta. Rzędy kolorowych, strzelistych kamienic wyglądają zjawiskowo. Przy innej okazji odwiedzamy też Westerplatte - miejsce, gdzie padły pierwsze strzały, rozpoczynające II Wojnę Światową. W Gdańsku odwiedzają nas nasi najbliżsi, żeby zobaczyć nasz nowy dom!




Zaprowiantowanie

Kiedy czas oddania cum się zbliża, a prace dobiegają końca, poświęcamy 2 dni na zaprowiantowanie. Korzystając z faktu, że mamy samochód, kupujemy tyle niepsujących się produktów żywnościowych, ile się da. Jednym z kryteriów wyboru jachtu jakie mieliśmy, była jego powierzchnia magazynowa. Muszę przyznać, że po roku nadal uważam, że jest to jedna z wielu ogromnych zalet Malo 39. Dzięki temu, zakupy zrobione w Polsce (w przypadku jedzenia zapakowane próżniowo) do dziś nam służą i nie zanosi się na to, żeby się szybko skończyły. Zaoszczędziliśmy w ten sposób trochę pieniędzy, ponieważ te same produkty w Europie Zachodniej kosztowały by nas więcej. Ogromną część zaprowiantowania robimy również przez internet, co doprowadza do granic możliwości najbliższy paczkomat.

Wyruszamy z Gdańska

Zupełnie tego nie planując, data wypłynięcia z Mariny Przełom wypada w moje urodziny i jest to bardzo miły akcent rozpoczęcia naszego rejsu. Skoro jesteśmy już w Gdańsku, żal byłoby nie spędzić ostatniej nocy w marinie w samym centrum miasta, pod Zieloną Bramą. Mimo, że wiąże się to z płynięciem na silniku w górę Wisły wzdłuż przemysłowych i mało urokliwych nabrzeży przeładunkowych gdańskiego portu, postój w sercu starego miasta to rekompensuje.

Następnego dnia, podobnie jak korsarz Jan Marten, bohater książki Janusza Meissnera “Zielona Brama”, którą czytaliśmy w młodości, wyruszamy w podróż życia spod tej samej Zielonej Bramy.



Hel i helskie Fokarium

Przed nami krótki odcinek - niecałe 20 mil morskich do Helu. Mimo, że Hel dobrze znamy z wakacji w dzieciństwie, miło tutaj wrócić.



Żeglując w Polsce, obowiązkowym punktem na mapie wybrzeża jest Fokarium, zajmujące się odtwarzaniem i ochroną fok szarych w rejonie południowego Bałtyku. W fokarium bada się m.in. zachowanie fok, sposoby odżywiania i ich dietę, wiek, trasy wędrówek, zatrucie tkanek substancjami toksycznymi, a także ustala najważniejsze zagrożenia i przyczyny śmierci tych zwierząt. Wizyta w tym miejscu pozwala nam zdobyć wiedzę na temat tych niesamowitych stworzeń oraz niestety uzmysłowić sobie, jak bardzo im szkodzimy. Jednym z eksponatów, który zapada w pamięć, jest góra monet, które wyciągnięto z żołądka martwej foki. Zawsze o tym myślę, gdy widzę ludzi wrzucających monety "na szczęście" w różne bezsensowne miejsca.

W fokarium można podziwiać też foki, które aktualnie znajdują się pod opieką placówki. Niektóre będą wypuszczone na wolność, kiedy wyzdrowieją, ale są też takie, które zostaną tutaj na zawsze, ponieważ nie poradziłyby sobie w naturalnym środowisku.

Zawsze warto odwiedzać takie miejsca jak helskie Fokarium. Wcześniej trzeba jednak zweryfikować, czy na pewno służą one zwierzętom, czy powstały jako atrakcja turystyczna, czerpiąca zyski z ich przetrzymywania, często w nieodpowiednich dla zwierząt warunkach. Niestety tych drugich jest na świecie bardzo dużo. Podróżując, zawsze staramy się sprawdzać, czy aby na pewno nie dokładamy się do cierpienia zwierząt, niezależnie czy chodzi o słonie na Sri Lance, sierocińce dla gepardów na Zanzibarze czy takie właśnie fokarium. Czasem trzeba trochę poszperać, ale w przypadku Fokarium na Helu już nie musicie - to miejsce naprawdę dba o foki!



Mimo, że jest już maj i wiosna w pełni, Hel nadal śpi i przypomina miasteczko duchów. Dzień kończymy na szantowisku w znanej tawernie Kapitan Morgan, a rano wyruszamy w dalszą drogę.

Żegluga polskim wybrzeżem - następne przystanki

Następny odcinek jest niewiele dłuższy - z Helu do Władysławowa. We Władysławowie cumujemy w porcie rybackim, przy małej kei dla jachtów.

Niestety Polskie wybrzeże nie należy do najciekawszych rejonów żeglugowych na świecie. Brakuje nam naturalnych zatok, a większość portów znajduje się w ujściach rzek. Chociaż powstają mariny jachtowe z nowoczesną infrastrukturą, to nadal jest ich mało. Reszta to porty rybackie - bardzo urokliwe, ale mało przyjazne do życia takim żeglarzom jak my.

To samo tyczy się Ustki i Kołobrzegu, czyli kolejnych przystanków podczas naszej żeglugi wzdłuż polskiego wybrzeża.



Na Polskich wodach terytorialnych znajdują się liczne poligony, będące zamkniętymi strefami wojskowymi. W obowiązku żeglarza jest sprawdzić, czy takie strefy są aktywne i czy można przez nie przepłynąć. Niestety, nie jest to tak dobrze i przejrzyście zorganizowane jak w lotnictwie, gdzie w jednym, globalnym systemie NOTAM’ów (Notice to Airman), w kilka sekund można znaleźć informacje o dowolnym lotnisku, strefie czy innym niebezpieczeństwie. Tak więc, aby przypadkowo nie stać się celem ćwiczebnym, łapiemy się za telefon i ustalamy, którędy możemy płynąć.

W Ustce spotykamy innego żeglarza, który również wyrusza w podobną podróż. Na do widzenia zostajemy wyposażeni w zestaw “młodego wędkarza”, żebyśmy po drodze z głodu nie zginęli. Niestety sam sprzęt ryby nie złapie, więc tego się jeszcze nauczymy 🙂

Za kilka dni w Szczecinie poznamy więcej osób, które wyruszają na cieplejsze wody.

Przystanek w Szczecinie i kolejne prace

Projekt stelaża na panele słoneczne

Ale prędko Polskich wód nie opuścimy! Od czasu przypłynięcia do Polski dopracowujemy projekt bramy na panele słoneczne, którą chcemy zamontować na rufie. Takie stelaże ze stali nierdzewnej nie tylko służą instalacji solarów, ale również podwiesza się pod nimi ponton, montuje się na nich antenę radarową itp. Nasza nowa instalacja elektryczna zrobiona w Gdańsku potrzebuje jeszcze odnawialnego źródła prądu, więc projekt ten jest dość priorytetowy. Przeglądamy mnóstwo zdjęć i układów, mierzymy naszą rufę, aby zdecydować, na co mamy miejsce, jakie są możliwości i ograniczenia montażowe i co najlepiej wkomponuje się w naszą łódkę, spełniając jednocześnie swoje główne zadanie. Wykonanie takiego stelaża to jedna z tych prac na jachcie, których nie da się zrobić samemu, chyba, że jest się specjalistą od spawania stali nierdzewnej.

Umawiamy się więc w Szczecinie z wykonawcą, zamawiamy panele słoneczne i przygotowujemy się na kilkudniowy postój.

Droga do Szczecina

Zanim jednak do Szczecina dopłyniemy, mijamy ruchliwy port w Świnoujściu oraz słynne Stawa Młyny - znak nawigacyjny w kształcie wiatraka u wejścia do Świnoujścia, który znajdziecie na wszystkich pocztówkach z miasta. Torami wodnymi płyniemy w górę rzeki Odry. Nie jest to przyjemna żegluga - tory są wąskie, otoczone płyciznami, porośnięte szuwarami, które są rajem dla insektów, a my przesuwamy się powoli w rytmie silnika. Malutka marina, w której mamy robić prace okazuje się jednak dość urokliwa - jest usytuowana z dala od miasta, wokół jest dużo natury, a wieczorami, po pomoście obok chodzi lis, próbując nieudolnie polować na znacznie większą od niego czaplę.



Jak to zwykle bywa z pracami na łódce, które umawia się na odległość, na miejscu nic nie jest tak, jak być powinno. Okazuje się, że rufę musimy mierzyć od nowa i projekt trochę zmienić, więc kilka dni w Szczecinie brzmi jak pobożne życzenie. Instalacja nie przebiega tak jak zaplanowaliśmy, mamy duże opóźnienia, cały czas musimy wprowadzać poprawki. Finalne spawy robione są już na zamontowanej bramie na łódce, co jak się domyślacie jest dalekie od ideału. Niestety, po roku użytkowania widzimy, że ten projekt nie wyszedł zgodnie z założeniem i prędzej niż później będziemy musieli go przerobić.



W końcu w drodze

Czas w szczecińskich szuwarach się dłuży, miasto nie urzeka i duch w załodze ginie. Dlatego też, kiedy w końcu po 10 dniach, 2 czerwca opuszczamy Szczecin, nasza radość nie zna granic. Torami wodnymi płyniemy do Trzebieży, małego miasteczka blisko granicy niemieckiej. Tam tankujemy jacht, robimy ostatnie zakupy, jemy ostatnią polską rybę w smażalni i w końcu naprawdę czujemy, że wyruszamy w rejs życia.

Mimo, że wyruszyliśmy już miesiąc wcześniej, do tej pory nie mieliśmy poczucia bycia w drodze. Prawdopodobnie było to spowodowane tym, że cały czas byliśmy w swoim kraju, u siebie, więc trudno było poczuć się w rejsie życia. Teraz w końcu to czujemy.

Żegluga Polskim wybrzeżem zmierza ku końcowi

Atak nartników

Następnego ranka opuszczamy Trzebież i przez Zalew Szczeciński płyniemy prosto do Niemiec - tym razem omijamy Świnoujście. Polska nie żegna nas miło. Siedzące na nieruchomej tafli zalewu owady (później znalazłam, że były to nartniki), podrywają się do góry i obsiadają naszą łódkę, kokpit, bimini. Są ich tysiące i nie pomagają żadne środki. Zabijanie ich powoduje plamy na naszym zadaszeniu, których już nigdy się nie pozbędziemy. Nierówną walkę przegrywamy. Owady będziemy znajdować w różnych zakamarkach łódki jeszcze przez conajmniej miesiąc, mimo regularnego jej mycia i czyszczenia. Dobrze, że na czas zamknęliśmy zejściówkę, bo nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby dostały się pod pokład. Poniższe zdjęcia tylko dla odważnych:



Tak oto, cali w owadach, biegając nerwowo po łódce z odkurzaczem, żeby wciągnąć ich jak najwięcej (bo to właśnie okazało się najskuteczniejszą metodą), nie zauważamy nawet przekroczenia granicy polsko-niemieckiej. Więc stało się, już na dobre wypłynęliśmy, opuściliśmy Polskę, a przed nami nieznane horyzonty.

Żegluga polskim wybrzeżem - podsumowanie

Jak podsumujemy nasz rejs wzdłuż polskiego wybrzeża? Polskie wybrzeże Bałtyku nadal nie jest naszym ulubionym rejonem żeglarskim, w tym temacie nic się nie zmieniło. Ale odwiedziliśmy wiele znanych i nieznanych miast i miasteczek. Byliśmy w miejscach, gdzie spędzaliśmy wakacje jako dzieci, gdzie jeździliśmy na kolonie. Widziałam moje ukochane latarnie morskie. Spotykaliśmy znajomych. Lepszego początku naszej wyprawy nie moglibyśmy sobie wymarzyć.

Co dalej?

W module 3 pożeglujecie z nami dalej na zachód. Zabierzemy Was do fabryki rakiet V2 - Peenemunde, zobaczymy foki w naturalnym środowisku i pojeździmy na rowerach po Hiddensee. Bałtyk opuścimy przez Kanał Kiloński, wcześniej oglądając regaty okołoziemskie Ocean Race z pierwszego (dosłowne) rzędu.

Dokowanie następnego modułu przewidziane... wkrótce!


Jeśli spodobał Ci się ten post i uważasz, że był dla Ciebie wartościowy,
może postawisz nam kawę? :)

Podobne posty

W tym tygodniu opiszemy Wam wyposażenie awaryjne naszego jachtu. Dowiecie się, na co się zdecydowaliśmy wypływając z Gdańska w nasz rejs dookoła Europy, jak działa nasz sprzęt oraz dlaczego wybraliśmy dane rozwiązania. […]
W 6 module przyszedł czas na opowieść o jednym z najtrudniejszych etapów naszego rejsu dookoła Europy - czyli Zatoce Biskajskiej. Zanim jednak wypłyniemy na jej wody, przejdziemy po raz kolejny kontrolę Straży Przybrzeżnej […]

2 Responses

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *